wtorek, 9 kwietnia 2019

Kiedy ziemia jęczała






Urodziłam się 17 kwietnia w 1926 roku w Dubnie na Wołyniu gdzie ojciec pracował w policji śledczej, ale ponieważ mama pochodziła z Wileńszczyzny i bardzo tęskniła za swoimi rodzinnymi Brzeziszkami, jak miałam półtora roku przenieśliśmy się do Głębokiego, gdzie Tatuś w dalszym ciągu pracował, a mamusia była bliżej tego swojego mająteczku. Pierwsza rzecz, smutna dla nas, a jednocześnie radosna, bośmy wierzyli w zwycięstwo, wracałyśmy z mamusią z wakacji z Brzeziszek i byłyśmy w Wilnie. To tak było 28 albo 29 sierpnia, kiedy rozeszła się wiadomość w Wilnie, że jest powszechna mobilizacja i młodzież na ulicach tańczyła – idziemy na Berlin. Wierzyli, że zwyciężymy. Z trudem powróciłyśmy do Głębokiego, bo już szły transporty wojskowe. Przyjechałyśmy chyba z dwudniowym opóźnieniem. Tatuś czekał na nas na dworcu bardzo zdenerwowany że wojna wisi na włosku.

O tym, że wojna wybuchła, dowiedziałyśmy się z radia. Tatuś chyba był wtedy w pracy. No, oczywiście przerażenie. Rok szkolny się opóźnił parę dni, ale… parę dni. Tak.. Pamiętam, że zebraliśmy się wszyscy w sali ogólnej. Dyrektor płakał. Odmówiliśmy modlitwę. Powiedział do nas, że jesteśmy szczęśliwi, bo jeszcze możemy się uczyć w szkole polskiej, natomiast inne szkoły już są bombardowane. Była jednak wielka nadzieja, głupia nadzieja - że wojny nie przegramy.

17 września rano o ok 4tej ktoś zapukał do okna. Tatuś wyszedł. Wrócił bardzo zdenerwowany i zaczął się ubierać. Mamusia zapytała co się stało. Odpowiedział, że Bolszewicy przekroczyli granicę. Poszedł do biura. My oczywiście już nie zasnęłyśmy. Mamusia pamiętała ich z poprzedniej wojny z roku 1920, była więc szczególnie przerażona. Tatuś wrócił około południa. Dostali trzymiesięczną odprawę, pieniądze zostawił nam, pożegnał się z nami. Ostatnie słowa, jakie powiedział do mnie, były „Dzidziuniu, pamiętaj zawsze, że jesteś Polką”. Wyszliśmy przed dom, wyszli sąsiedzi. Patrzyłam, jak odchodził. Niknął stopniowo za takim pagórkiem, postać była coraz mniejsza i mniejsza. To był ostatni raz, kiedy ojca widziałam. Za parę godzin, może dwie – nie dłużej – zobaczyliśmy czołgi sowieckie. Wychodzili z nich bolszewicy w czarnych watowanych hełmach. Przerażona mamusia mówiła „Mój Boże, znowu bolszewicy”. Później zaczęło walić wojsko. Nie wiedziałyśmy, co jest z ojcem. Poszłyśmy z mamą na miasto zasięgnąć informacji. Zupełnie nie wiedziałyśmy, czy bolszewicy ich otoczyli czy zdołali uciec. Wróciłyśmy do domu. Za parę dni sowieckie władze ogłosiły, że gimnazjum będzie otwarte. Zaczęli się zjeżdżać uczniowie spoza Głębokiego. Przyszedł do nas kolega, którego majątek był nad granicą łotewską. Powiedział, że tatuś prosił żeby zawiadomić nas, że szczęśliwie przekraczają granicę żeby się nie martwić. Zaczął się rok szkolny. Lekcje były prowadzone już po rosyjsku, zlikwidowano łacinę, dotychczasowy dyrektor przestał być dyrektorem. Nie pamiętam dlaczego znalazłam się w gabinecie dyrektora. Wzywano nas tam kolejno. Gabinet był piękny bo to był jeszcze naszego prawdziwego dyrektora. Siedział w nim jakiś komandir, rozkraczony, coś tam do nas mówił i ciągle spluwał na podłogę.

Nauka już wyglądała śmiesznie bo w zasadzie już ją bojkotowaliśmy ale do szkoły chodziliśmy. Ciągle myśleliśmy, że za parę miesięcy wojna się skończy.

Domek, w którym mieszkaliśmy, był drewniany – typowy dla Wileńszczyzny, należacycm do żydowskiej rodziny Klottów. Była tam babcia, matka i ojciec i ich córeczka Luba. To była ortodoksyjna rodzina. Z początku Luba i ja nienawidziłyśmy się, potem żeśmy się pokochały i byłyśmy jak siostry. Pamiętam jak ja nauczyłam ją pacierza, żegnać się znakiem krzyża i nakarmiłam ją kiełbasą. Luba poszła do swojej babci i mówiąc „babele, patrz” zaczęła się żegnać i pokazała kiełbasę. Babcia jej potem usta myć kazała. Niestety, o wiele później się dowiedziałam, że wszystkich ich Niemcy rozstrzelali. My zajmowaliśmy cztery pokoje, kuchnię i pokój dla dziewczyny. Bolszewicy zaczęli wyrzucać z majątków i z mniejszych gospodarstw osadników i właścicieli. Rodzina pastwa Borkowskich nie miała gdzie mieszkać. Mamusia oddała im dwa pokoje i udostępniła nasz chlew w którym trzymali krowę i coś jeszcze z inwentarza .Tak żeśmy żyli. Zostałyśmy z mamą i naszą kochaną Wandzią – dziewczyną, którą traktowaliśmy jak członka rodziny - w dwóch pokojach z kuchnią. Mamusia powiedziała do Wandzi że nie może już jej trzymać bo nie ma czym płacić. Wandzia odpowiedziała, że będzie u nas za chleb.

Za jakiś czas wyrzucono z domu panią majorową Radzikowską z dwojgiem dzieci. Nie miała gdzie się podziać, bo każdy bał się ich przyjąć. Przyjęła ich mamusia do naszych dwóch pokoi. Potem doszedł jeszcze jeden pan. Zamieszkał w jednym pokoju, a mama, ja, pani majorowa z dwojgiem dzieci – w jednym pokoju z kuchnią. Ale to nawet było dobre, bo wzajemnie podtrzymywaliśmy się.

W międzyczasie przyjechał z Brzeziszek – mamusi majątku rodzinnego – mamusi brat, żeby nas zabrać do siebie. Mama nie mogła się zdecydować, ponieważ nie chciała zostawić domu i liczyła się z powrotem męża. Ponieważ wujek nie miał jeszcze z pola zebranych wszystkich ziemniaków, a zbliżały się przymrozki, powiedział, że za dwa tygodnie przyjedzie po nas. Wkrótce po wyjeździe wujka Wilno i Brzeziszki zostają odcięte na Litwie, a my zostajemy na białoruskiej stronie.

Przed Bożym Narodzeniem w 39 roku dostałyśmy pierwszą kartkę od tatusia z Litene na Łotwie gdzie był internowany i skąd potem został wywieziony do Kozielska. Tatuś pytał czy chodzę do gimnazjum, pisał że jest zdrów, żeby się o niego nie martwić, żeby psa naszego ukochanego zabierać na mrozy do domu, żeby mamusia dbała o siebie. Taka po prostu kartka podtrzymująca nas na duchu. Jednocześnie przyszła kartka do dyrektora, wysłana dla pewności, że otrzymamy wiadomość. Mamusia zostaje wezwana do NKWD na przesłuchanie. Ja zostałam u dyrektora. Mamusia wróciła taka jakby uspokojona. Zapytano ją, gdzie jest mąż, mamusia wówczas jeszcze powiedziała prawdę. Zapytano mamusię co by chciała zrobić. Odpowiedziała, że chciałaby pojechać do męża. Zapytano, gdzie tatuś się urodził. Mój tatuś urodził się w Głogowie, pod Rzeszowem. Odpowiedziano mamusi, że prawdopodobnie wszyscy internowani zostaną odesłani do miejsc urodzenia. Sądziłyśmy zatem, że zostaniemy odesłani do Generalnej Guberni do Głogowa – pod okupację niemiecką.

Później po Bożym Narodzeniu, na początku 40 roku była u nas w domu rewizja. Wieczorem – to nie był jeszcze pełny wieczór, był zmierzch – usłyszałyśmy kroki dookoła domu, i przez okna widziałyśmy czapki bolszewickie z tymi piorunochronami, i lufy karabinów. No więc widzimy, że coś źle się dzieje. Stukanie do drzwi, mamusia otwiera. Zaczęła się rewizja, stanęłyśmy wszystkie przy szafie. Wyrzucili wszystko z szuflad, ruinę zrobili i nic nie znaleźli. Poszli. Zaczęłyśmy sprzątać. Mamusia otwiera biurko – w szufladzie na samym wierzchu leży rewolwer. Mama go wyrzuciła do ogrodu. Ale widocznie komuś powiedziała, i moi koledzy koledzy oczywiście ten rewolwer znaleźli i gdzieś tam sobie przytulili.

W lutym, 10 lutego rano wali ktoś w drzwi nasze. Mamusia wychodzi. Jakiś tam komandir, leutnant - mówi do mamy, że ma się zaopiekować krową państwa Borkowskich, że oni po to przyjdą. Mamusia mówi „Dlaczego ja mam się ich krową opiekować, przecież niech oni się opiekują”. Odpowiedzieli, że państwa Borkowskich już nie ma. W nocy okrążyli dom, nie słyszałyśmy tego. Tak cicho się sprawili, wywieźli całą rodzinę na stację. Nikt nic nie wiedział. Dowiedziałyśmy się dopiero rano. No więc przerażenie. A wiedzieliśmy już wcześniej, że coś się dzieje, bo do Głębokiego szły podwody, podwody, te chłopskie sanie zaprzężone w konie. Nie wiedzieliśmy, dlaczego taka koncentracja tych podwód. A to już były przygotowania do wywózek. Strach padł na nas wszystkich. W pierwszym rzucie wywozili osadników, leśniczych, gajowych – tych, którzy mogli znać teren, gdzie mogła się organizować partyzantka.

W parę dni albo w parę tygodni – to był luty – przyszedł do nas Żyd – właściciel młyna, bogaty, elegancki, I mówi do Mamusi „Pani Wando, po co pan Franciszek uciekał. My byśmy zebrali podpisy, myśmy lubili pana Franciszka”. Płakał. Już nie był właścicielem młyna, już miał dyrektora.

Za parę dni przyszedł do nas ktoś ostrzegając nas „Pani Wando, pani z córką jest na następnej liście na wywózkę”. Mamusia w ciągu jednej nocy sprzedała i to, co było do sprzedania. Koledzy nam pomogli się spakować i wyjechałyśmy do Hoduciszek do Daszkiewiczów – mamusi rodziny – też ziemian. Przyjeżdżamy tam. Ogromny dwór, ale nie ma miejsca bo sztab sowiecki stoi. Niebezpiecznie jest dla nich. Jedziemy do następnego majątku – też Daszkiewiczów. Nie pamiętam nazwy tego majątku. A oni już byli spakowani, przygotowani do wywózki. Jeszcze pamiętam – pokazywały ciotki zwinięte kłębki wełny, w których miały złoto. Tam też nie możemy być. Jedziemy do Święcian. Aha, a w międzyczasie dostajemy telegram – to jeszcze w Głębokiem byłyśmy – od wujka: „Przyjeżdżajcie – Święciany”. Między Litwinami a bolszewikami były tarcia graniczne. Litwini chcieli jak największe terytorium przyłączyć do Litwy myśląc, że to rzeczywiście będzie Litwa. Wujek dlatego przysłał nam telegram, żebyśmy się znalazły na terenie Święcian… Przyjeżdżamy do Święcian, i tam mamusia znalazła pokój, w którym mieszkałyśmy do 16 kwietnia 40 roku, czyli kolejnej wywózki. Ale tam już też nam chodzili po piętach. Zaczęli w okna zaglądać, pytać gospodarzy kto to jest. Widzimy, że już nam się pali ziemia pod nogami. I ktoś mamusi poddał myśl, żeby uciec przez zieloną granicę do Nowych Święcian i do Brzeziszek. Mamusia wynajęła dwóch przewodników, spakowała walizy, oni wzięli dwie walizy do siebie obiecując oddać bliżej granicy gdyż mieszkali blisko granicy. Następnego wieczoru przyszli. Zabraliśmy resztę, i po drodze oni zabierali więcej osób, między innymi kobietę z dzieckiem. Idziemy do Brzeziszek. Idziemy szosą. Noc księżycowa – niewygodna na przekroczenie granicy. To było tak... szliśmy pod... takie wzgórze było... Wchodzimy, widzimy jakiś dom, a tu zaraz za wzgórzem chodzi bolszewik z rewolwerem. „Stoj, kto idiot?” Wprowadzili nas w ręce bolszewickie. Przewodnicy działali na swoją rzecz, bo te rzeczy, które ze sobą uciekinierzy zabierali były cenne i zabierali je dla siebie. Mało tego. Oni jeszcze następnego dnia przyszli do naszych gospodarzy i zażądali reszty rzeczy. A gospodarz powiedział „No cóż żądacie reszty rzeczy jeżeli widzieliśmy ją z córką wiezioną ciężarówką pod konwojem”. Zamknęli nas do tego domku. To było w Starych Święcianach. To była chyba jakaś łazienka, był cement, tak żeśmy spały na tej podłodze, i ta kobieta z dzieckiem… Mama dostała strasznego krwotoku. Rano ciężarówką zawieźli nas na stację, a mijały nas podwody pełne ludzi zawożonych na stację na wywózkę. Oni chyba wyłapali wówczas więcej osób, bo jechało kilka ciężarówek. Przywieźli nas do Oszmiany. Tam było takie krótkie przesłuchanie. Z Oszmiany zawieźli nas do Mołodeczna. W Mołodecznie byłyśmy parę dni. Ale jaką to drogą było... wiem, że nas wieźli przez Głębokie... to chyba było z Mołodeczna do Wilejki. Wieźli nas przez Głębokie pociągiem. Nasz dom stał w odległości może półtora kilometra. Był zachód słońca. Dom był blachą kryty i to słońce tak błyszczało... To był ostatni raz, kiedy widziałam nasz dom.

Przywieźli nas do stacji węzłowej Królewszczyzna. Kazali nam wyjść z wagonów. Ja wychodzę z wagonu, w gimnazjalnym berecie. Rzuca mi się w ramiona moja koleżanka z klasy Kalina. „Dzidziu, Dzidziu” - bo mnie Dzidka nazywali w domu. Bolszewik ją odpędził, ona – przerażona. Nie wiem, dlaczego nam kazali wyjść z tego wagonu. Psy nas pilnowały... nie wiem. I z powrotem – już nie pamiętam, czy do innego pociągu... to stacja była węzłowa, więc... W każdym razie weszłyśmy z powrotem do pociągu, a Kalina przeszła od tyłu pociągu. Chciała ze mną rozmawiać, a ja jej tylko przez okno pokazałam takie ręce skrzyżowane... Jeszcze pamiętam – tam ludzie wodę w butelkach nam dali, bo nie było, bolszewicy nam nic nie dawali, ani jeść ani pić w transporcie.

Przyjechałyśmy do Starej Wilejki. Dużo było więźniów. Nie umiem powiedzieć ilu. Może trzydziestu, może pięćdziesięciu. Z dworca szło się pod górkę. Ogromne więzienie. Trzy albo cztery piętra. Mur, druty. Wchodzimy na teren więzienny, zamykają nas do celi. Smród niesamowity. W zasadzie prawie że nie było gdzie spać. Po paru dniach mamę z celi zabrali. Ja zostałam. Nie było jeszcze śledztwa. Ta cela była na parterze, albo na pierwszym piętrze, czyli okna nie sięgały powyżej muru i nie były zasłonięte koszami. Ja siedząc w tej celi słyszałam głos mamy na korytarzu, więc wiedziałam, że mamusia jest gdzieś w pobliżu. Więźniowie mają swoje sposoby. Okno nasze wychodziło na podwórze, na którym więźniowie mieli tzw. „progułkę”. Jak więźniowie wychodzili na „progułkę”, to któraś z kobiet wyglądała przez okno i mówiła „Słuchaj, słuchaj, są na „progułce”, zobacz – może twoja mama jest.” Była z nami taka pani z pięknymi długimi czarnymi włosami. Jak ja wyglądałam przez okno, ona się czesała przed „wilczkiem” żeby zasłonić żeby strażnik nie widział. I to już musiało być ciepło, bo mamusia chodziła w bluzeczce niebieskiej.

Tam były dwa więzienia. Więzienie duże - murowane – podobno budowane jeszcze za czasów carycy Katarzyny, był plac i dalej był areszt, który później został więzieniem za czasów bolszewickich. Z naszych obliczeń wynikało, że w tym dużym więzieniu siedziało około 4 tysięcy więźniów. A w małym więzieniu, które było przeznaczone na 80 osób – siedziało 400 osób – 600 osób. Mogło być i tak, bo czasem były zagęszczenia takie, że nie było gdzie spać.

Po jakimś czasie przeniesiono mnie do małego więzienia, bo to było niewielkie przekroczenie: przekroczenie granicy. Siedziałam w dużej celi. Chyba ze trzydzieści parę osób siedziało ze mną. Ale również słyszałam głos mamusi jak kobiety wychodziły na progułkę. Wiedziałam zatem, że mamusię też przeniesiono do małego więzienia. Ja byłam bardzo młoda - dopiero co skończyłam 14 lat. Byłam bardzo odważna. Zapisałam się na rozmowę z naczelnikiem. Przyszedł. Mówię, że mamusia też siedzi w więzieniu i ja bardzo proszę, żeby nas posadzili razem. „Nu, posmotrim, posmotrim”. I za parę dni istotnie – zabrali mnie z celi – na przeciwną stronę. Otwierają się drzwi, ja wchodzę – stoi mama. Kobiety zaraz biorą nas w kąt, bo myślały, że to pomyłka. Mówię „Nie, nie, to naczelnik pozwolił”. Zaraz zrobiły mi miejsce koło mamusi. Jesteśmy szczęśliwe, że siedzimy razem – jakikolwiek los nas spotka.

W poprzedniej celi spałyśmy na podłodze na siennikach, które były zupełnie zmierzwione. Na dzień sienniki trzeba było zwijać, bo w dzień nie wolno było spać – także to było dosłownie siedzenie w więzieniu. Wyrok nam groził chyba od roku do trzech lat. Niewielki.

Ach, powinnam to była powiedzieć na wstępie. Kiedy nas aresztowano, zdołałyśmy się z mamusią umówić, że jesteśmy z Warszawy, że ojciec był murarzem, że nasze nazwisko jest Stopa (bez Cielińska), i że jedziemy do rodziny w Nowych Święcianach. I na tym stanęło. Nie jest tajemnicą, że w każdej celi jest „wtyczka”. Była taka kobieta, która trudniła się zabiegami, bez żadnego wykształcenia. Nazywała się Dywelowa. Wszystkie panie się jej bały. A trzeba podkreślić, że tam były inteligentki. Któregoś dnia przychodzi nowy transport więźniów i wpuszczają więźniarkę do naszej celi. A Dywelowa każdą nową więźniarkę wzywała do siebie, no i szepty, szepty... starała się zaprzyjaźnić. Widzimy, że coś one z tą nową tak bardzo szpecą. Nie wiemy o czym. Za parę dni Dywelowa puka do drzwi. Wypuszczają ją. A kobiety mówią „Oho, znowu na kogoś donosi”. Jak ona wyszła... jak ona wyszła, to ta Pola - ta nowa więźniarka – bardzo była zdenerwowana. Podeszła do mamusi, i mówi „Pani Cielińska! Dlaczego pani mi nie powiedziała prawdy?” Mamusia mówi - „A skąd ty mnie znasz, przecież ja cię nie znam”. Pola mówi „Proszę panią. Mój brat okradł macierz szkolną. Pan Cieliński prowadził śledztwo. I tak poprowadził, że brata nie wzięli do więzienia, tylko do jakiejś specjalnej szkoły, w której nauczył się zawodu. I my bardzo dobrze pana Franciszka pamiętamy.” Przepraszała mamę na kolanach, że ona to powiedziała „babce”. Ale już było za późno.

Wróciła Dywelowa. W nocy wzywają mamę na śledztwo. Całą noc była przesłuchiwana. Wróciła szara. Nie wiem, czy mamusię bili. Mama przestała się rozbierać. Przypuszczam więc, że musiała być bita. Za parę dni mamusię zabrali z celi. Aha, jeszcze mnie wezwali na śledztwo. Dostałam parę kułaków, parę kopnięć, wrzody miałam później. Do dzisiaj mam ślady. Pytał „Kak wasza familia”, no to ja już mówię Stopa – Cielińska. Kim był ojciec, gdzie jest. Mówię, że jest w Litene, a oni spojrzeli jeden na drugiego i mówią „Bliże k moriu udrał”. Też byłam pięć, może z sześć godzin. Ale jeszcze pamiętam, że igłę im ukradłam. Nam nie wolno było mieć igieł. Jak coś trzeba było zaszyć to dawali. A leżały igły – widocznie odebrane więźniom – i zdołałam ukraść jedną. Młodość. Wróciłam do celi. Nie przyznałam się mamie, że byłam bita.

Za parę dni zabrali mamusię do innej celi. To był chyba czerwiec. No i siedzimy dalej. Raz na sześć tygodni do łaźni. Łaźnia była w dużym więzieniu – taki oddzielny budynek. Puszczali nam trochę tej wody z góry, czasem nie zdążyłyśmy nawet włosów umyć z mydła, a ja miałam warkocze. Ale wie pan, co było straszne? Że myśmy przyrodę widziały raz na sześć tygodni idąc przez ten plac międzywięzienny. Śnieg, zima, później odwilże, a później widzimy brzózki zielone, trawa...

Trzy razy dziennie dostawaliśmy jedzenie. Rano była jakaś lura, nie wiem czy to była kawa czy herbata, i czarny chleb. Jadłyśmy go szczypiąc palcami, nie kęskami, tylko żeby go było jak najdłużej. Od czasu do czasu dawali nam cukier w głowach do podzielenia między więźniarkami. No jak można to uczciwie rozbić? Coś nam dawali do rozbicia, nie pamiętam co. Jedna pani się tym zajmowała. Rozbijała ten cukier i na te 34 kupki czy tam ile nas było i każda swoją cząstkę zabierała. Ja sobie uszyłam woreczek, do którego zbierałam cukier dla mamy. Pewnego dnia otwierają się drzwi i strażniczka – dobra kobieta była (Malowanka żeśmy ją nazywały. Czasem przychodziła w nocnej koszuli jako w sukni) i podaje mi woreczek mówiąc „Mama ci przysyła sachar”. Mama robiła to samo. Uszyła też woreczek i zbierała cukier dla mnie.

2 października wywołują nas z celi. Wychodzę, i tak z daleka... to więzienie było tak jakby dwuczęściowe, znaczy – podzielone głównym wejściem – lewa strona i prawa strona. I widzę – kolejno wchodzą kobiety do jakiegoś pokoju i wychodzą. Nie wiemy, co jest. Okazuje się – sąd. A po drugiej stronie są te kobiety po sądzie i widzę – stoi moja mama. No więc myślę sobie że dobrze, pewno i mnie osądzą. Wchodzę do celi. Było ich trzech: zastępca naczelnika więzienia (bandyta zresztą potem się okazał) i dwaj sędziowie. No i czytają mi: „stacyja taka i taka – trzy lata, stacyja taka i taka – pięć lat, razem – osiem lat i zsyłka”. Znaczy, po więzieniu nie wolno mi było wrócić do Polski. A ja nic. Uśmiecham się. On mówi „Co, ty nie płaczesz?” Ja mówię „Nie. Tylko proszę was żebyście zabrali mnie razem z mamą”. A on mówi tak, jeszcze uderzył się pięścią w piersi „Ja ci daję czestnoje słowo bolszewika, że was wywiozą razem”. Mnie więcej nic nie trzeba do szczęścia. Wychodzę, już jestem osądzona, idę na tę stronę gdzie mama stoi. Też kobiety myślały, że to nieporozumienie, tak trochę mnie zasłaniały. Strażniczka otwiera drzwi, wpuszcza mnie i mamę, zamyka drzwi. Dała nam możność przywitania się we dwie. Mama też dostała taki wyrok: trzy lata plus pięć lat i zsyłka. I tak siedzimy razem.

Zbliża się 18-19 październik, 40 rok. Słyszymy ruch na stacji kolejowej. A stacja była niedaleko. Aha, „zataczają” wagony, jak to się u nas mówiło. No, już wiemy, że pojedziemy. Wydali nam rzeczy z depozytu. Pamiętam, miałam kożuszek, w którym złoto było zaszyte. Nie znaleźli. I 22 października rano po śniadaniu wchodzi strażnik - „Sobirajtieś s wieszczami”. No więc wszystkie ten nasz dobytek więzienny pakujemy. Za chwilę on przychodzi, wyczytuje trzy nazwiska, a to „S” - Stopa – to jest w rosyjskim … i wywołuje dwie panie przed mamusią i mamusię. Ja pytam się „A ja?” A on mówi „Potom”. Trójkami będą zabierać. Mama wzięła swój węzełek, a ja mówię „Mamusiu, nas rozdzielą”. Mama mówi „Nie, przecież dał mi słowo bolszewika że pojedziemy razem”. Aaaaaaaaaach!!! Jeszcze mamusia na chwilę wróciła czegoś do celi. Czegoś zapomniała. Ja jeszcze... tak żegnałam się z mamusią, po prostu wiedziałam, że nas rozdzielą. Jeszcze byłam niższa od mamy, wspięłam się na palce, żeby ją pocałować. Mamusia wyszła. Za jakieś parę minut – trudno mi powiedzieć, po jakim to czasie było – wchodzi bolszewik i mówi „Poczemu wsie? Wy nie wszystkie pojedziecie.” I wyczytuje – wszystkie już tym razem, nie po trzy, a mnie nie ma. Ja mówię „Słuchaj, a gdzie ja jestem?” On czyta jeszcze raz listę i mówi „Nie. Ty nie jedziesz.” Ja zrozpaczona, złapałam menażki, w te drzwi okute walę pięściami, płaczę, żądam naczelnika więzienia. Gdzie tam, mowy nie ma. Założyłam głodówkę. Cztery dni nie przyjmowałam jedzenia. Ale kobiety mi tam w kącie ze swoich porcji coś dawały. Po czterech dniach przychodzi naczelnik i pyta o co ci chodzi. Mówię mu, „mamy nie ma, obiecaliście razem”. Mówi „Dlaczego teraz żądasz mnie? Mamy już nie ma. Mama pojechała”. I tak zostałam. Aha. Później, jak po siedemnastu latach spotkałam się już z mamusią, mamusia opowiadała, że jeszcze cztery dni stali na stacji kolejowej i mamusia widziała okno mojej celi. Uczepiona krat wyła „Otdajtie moju docz”.

Gdzieś miesiąc później zabierają nas – małolatki – do oddzielnej celi. Była już tam trzynastoletnia dziewczyna. Siedziała w więzieniu za morderstwo. Utopiła pięcioletnie dziecko swojej ciotki za jakieś tam nieporozumienia rodzinne. Ona nam psuła całą atmosferę celi. Obłożyli nas książkami Wandy Wasilewskiej – po rosyjsku, rzecz jasna. Czytałyśmy.

Zbliża się Boże Narodzenie. Wigilia. Trzeba jakoś uczcić. Każda z nas zaoszczędziła po kawałeczku skórki od chleba. Zrobiłyśmy kwas. Coś trzeba jeść. Zalałyśmy herbatą czy czymś tam. Nadchodzi Wigilia – rozlał się nam ten kwas. Taka była ta Wigilia.

Kiedy jeszcze siedziałam w celi z kobietami, była więźniarka – pani Janina Grunhud. Żona lekarza z Krakowa. Bardzo kulturalna pani. Miała piękne futro popielicowe, które nosiła wywrócone na odwrotną stronę, żeby nie razić. I siedziała też z nami Cyganka, która bardzo ładnie śpiewała. Po cichu, ale zawsze tam znalazłyśmy jakiś kącik. I ona często naśladowała hejnał krakowski. I pani Janina zawsze płakała. To była Żydówka, urocza pani. Jej mąż został zmobilizowany. Nawet nie wiem, będę musiała sprawdzić, czy to nazwisko jest w Katyniu, czy zginął.

Nie było to każdej nocy, ale często, były odgłosy – jakbym powiedziała – jęku ziemi. To nie były strzały, bo strzały w powietrzu inaczej brzmią. I żeśmy się wszystkie zastanawiały co to jest. Czasem to były trzy – cztery echa, czasem więcej, czasem mniej. To było przez cały czas kiedy siedziałyśmy w tym małym więzieniu, bo to duże więzienie to było na piętrach, to po prostu ziemia nie oddawała, nie przekazywała. A małe więzienie było bezpośrednio na... na ziemi. Później wyjaśnię, skąd to pochodziło. To był taki... odgłos jak jęk ziemi. Przerażające zresztą.

Mimo, żeśmy były zamknięte w więzieniu, to jednak więźniowie mają swoje sympatie, swoje antypatie, swoje miłości. Jak żeśmy były już same, te małolatki, wynosiłyśmy parasze. Oczywiście ubikacji nie było. I parę razy zdarzyło się, że na tym placu, na którym odbywałyśmy progułkę (był taki murem oddzielony kawałek, gdzie się zlewało te wszystkie nieczystości), spotykałyśmy bardzo młodego chłopca, który szedł ze swoją paraszą (to był taki mały pojemnik). Pamiętam, miał takie niebieskie oczy i jasno blond włosy. Kilka razy z nim zetknęłyśmy się. Raz mnie wezwali – nie wiem dlaczego – do dużego więzienia – na jakieś przesłuchanie. I pamiętam – prowadzili go z przesłuchania. Kazali mi się odwrócić twarzą do ściany, ale tak zerknęłam okiem, on spojrzał na mnie, poznaliśmy się, jesteśmy więźniami. Ach, zapomniałam dodać, że jak byłam przesłuchiwana, z sąsiednich pokoi dochodziły jęki i krzyki. I często stałam twarzą do ściany, nieraz po parę godzin, żeby nie widzieć ludzi, którzy byli okaleczeni... To było w innych pokojach, ale było przejście z pokoju do pokoju i później ich przeprowadzali czy tam przeciągali żeby nie widzieć kogo przeprowadzają i w jakim stanie.

W lutym, w 41 roku już, przychodzi do celi dyżurny - „Sobirajtieś s wieszczami”. No więc spakowałyśmy ten nasz dobytek na ciężarówki. Już te ciężarówki były załadowane młodzieżą gimnazjalną, kilku chłopców było. Dwie ciężarówki były. I kilka dziewczyn. Wszystko w naszym wieku, może trochę starszych. Zawieźli nas do Mołodeczna – ciężarówkami w lutym. Mróz trzaskający. Tam żeśmy chyba przesiedzieli jeden dzień, i – o dziwo – w tej samej celi, w tym samym pomieszczeniu, bo to jakiś był dom przystosowany na więzienie, w którym byłam z mamusią.

Dowieźli nas na stację. To były normalne wagony, nie te towarowe. Okratowane, ale przez okna widzieliśmy świat. Wieźli nas do Mińska. To parę dni trwała podróż. Przekroczyliśmy granicę. Domyślaliśmy się, że to jest była granica polska. Z czego żeśmy się domyślali: były ogromne pola zaśnieżone, i na przykład stosy beczek. Tysiące beczek, rozpadających się, ośnieżonych. Później były jakieś maszyny, jakieś rury – też kilometrami. Później jakieś drzewo było, to wszystko gniło, śnieg na to padał.

Przywieźli nas do Mińska, i cofnęli z powrotem do tego samego pociągu, i wróciliśmy do Mołodeczna i ciężarówkami z Mołodeczna znowuż do naszego więzienia. Do tej samej celi. Do Starej Wilejki. Powiatowej Wilejki tak zwanej.

Cela była uprzątnięta i kazano nam iść do pomieszczenia, w którym były nasze sienniki. To były dwa karcery. Małe. To wyglądało jak byłe ubikacje czy coś w tym sensie. Był tak: pierwszy karcer, i później drugi, w którym były nasze sienniki. Ale w tym pierwszym karcerze był „wilczek”. Ja ten „wilczek” odsunęłam, i w tymże karcerze był ten młody chłopak, ta nasza miłość. I „Kto wy, kto wy?” Mówimy „więźniarki”. Spotykaliśmy się może później na przechadzkach.

Wróciłyśmy do celi. Siedzimy dalej. Nie pamiętam, w którym to miesiącu było, to był marzec może... pozwolono nam napisać listy do rodzin. Tylko że znajduję się w takim i takim miejscu, proszę o przysłanie pieniędzy, ewentualnie paczki. Ja wysłałam do Brzeziszek, do mojej ciotki, a Renia Dylewiczówna wysłała do rodziców do Święcian, które już należały do Litwy tak zwanej. Rodzice nie mogli przyjechać, ale mieli kuzynkę, która mieszkała pod Starą Wilejką i ona przyszła na widzenie z Renią. Przyniosła jej słoninę, cebulę, jakieś takie rzeczy, które więźniom są potrzebne. I miała mieć następne widzenie za miesiąc. Ponieważ ja od rodziny nie dostałam żadnej odpowiedzi, wpadłam na pomysł. Zdobyłam jakoś kawałek czy to prześcieradła, jakiegoś białego materiału, wyciągnęłam z tego nitki żeby było równo, sprułam pończochę i wyszyłam list do ciotki. Wyszyłam za co jestem aresztowana, że mamusia jest wywieziona, że nie wiem co jest z mamusią. Jak wyszywałam przez cały czas światło było zapalone, więc tak postawiłam nogi zgięte w kolanach, koc, jak usłyszałam kroki to udawałam że śpię. I Renia ten list wzięła i na spotkaniu następnym przekazała swojej kuzynce. I ona jakoś ten list w jakiś sposób przesłała do Święcian. Ja listu nie dostałam, ale któregoś dnia słyszałam, że na korytarzu (tam taki punkt ich był, taki stolik) czytali list, po rosyjsku pisany do mnie. Nie wszystko dobrze słyszałam. Ale usłyszałam, że ojciec jest w pobliżu mamy. Domyśliłam się więc, że jest już wywieziony. I parę słów o mamie, że mama jest zdrowa, że wysłali paczkę, ale to były urwane zdania. Listu mi tego nie przekazali i nie przekazali mi pieniędzy. To już była wiosna chyba, bo to już było ostatnie jej widzenie z tą kuzynką. Oczywiście tą słoniną podzieliła się z nami. Więzienne prawa są bardzo ostre. Kiedy siedziałam w celi ogólnej, jedna więźniarka dostała paczkę, nie podzieliła się z więźniarkami, następnego dnia znalazła to wszystko w paraszy. Wyrzuciły kobiety.

Wojna z Niemcami wybuchła 22 czerwca 41. Po południu kazali nam się zebrać z rzeczami. Wychodzimy przed więzienie ze swoim dobytkiem. Już tam były wszystkie kobiety z tego tak zwanego małego więzienia…

Psy, bardzo silna straż, gonią nas. Idziemy za Wilejkę. To było po południu. Wiem, żeśmy nie dostały tego dnia obiadu. Idziemy. Kilometr za kilometrem, zmierzch, noc. Dochodzimy do jakiejś – nie pamiętam nazwy – wsi. Przed wsią każą nam w rowie klękać. I ustawiają na takich drążkach karabiny maszynowe. No więc każda już odmawia pacierz... Czy oni nas mieli rozstrzelać? W każdym razie byłyśmy przekonane, że chyba nas rozstrzelają. I naraz przyjechało czterech konnych. Oficerowie. Kazali nam usiąść. Siedziałyśmy. To była głęboka noc. Myśmy siedziały w rowie, a szosą maszerowali czwórki, czwórki, czwórki mężczyzn w drewniakach w szarych więziennych ubraniach. Duże grupy szły. Druga grupa, trzecia grupa... W końcu przestali ci mężczyźni maszerować, a my siedzimy dalej. Ja mam kożuszek na sobie, w którym wiem że mam złoto. I mówię do dziewczynek „Słuchajcie. Powiemy, że chcemy w krzaczki i uciekniemy. Ja mam złoto, od chłopa kupimy mleko i chleb, przeżyjemy, pójdziemy do domu”. A bolszewik, który nas pilnował, mówi „Dura ty dura. Moja matka Polka. Ja rozumiem po polsku”. Mówił do mnie po rosyjsku. Powiedział „Nie uciekaj, bo ja muszę was prowadzić i muszę do was strzelać. Jutro rano będziecie wolne”.

Za jakiś czas wracamy z powrotem do Wilejki. Jeszcze słońce nie wzeszło. Było już jasno. Może ze 200 nas było. Tak, na pewno było dwieście. Może więcej. My młode trzymałyśmy się ciągle razem. Obok nas szedł naczelnik, i spoglądał na nas z takim żalem w oczach. A obok niego szedł zastępca naczelnika, taki niewysoki. Nazywałyśmy go „Gołubyje głaza”. On często przychodził wizytować cele, zawsze rano, miał takie przekrwione oczy i robił wrażenie tak jakby pijanego, miał twarz mordercy. Przyprowadzili nas z powrotem do więzienia. Zamknęli nas w dużym więzieniu na trzecim piętrze gdzie były w oknach kosze. Oczywiście między piętrami były żelazne kraty zamykane. Siedzimy. Nie dostałyśmy obiadu, nie dostałyśmy kolacji, nie dostałyśmy śniadania. Głodne jesteśmy i pić nam się chce. Prosimy dyżurnego. Dobry człowiek to był, współczujący. Nie miałyśmy jakiejś nienawiści ani niechęci do niego. Więźniowie dobrze o nim mówili. Mówimy do niego „Słuchaj, daj nam coś do jedzenia”. On mówi „Słuchaj, ja od wczoraj nic w ustach nie miałem, sam jestem głodny”. A za celą na korytarzu stał kocioł z zupą z poprzedniego dnia. On nam ten kocioł przyciągnął. To było tak kwaśne, że tego nie można było jeść. To był koniec czerwca. A przy tym te kotły chyba były z miedzi. W każdym razie zamknął nas i poszedł. I cisza. Nic się nie dzieje, nic nie wiemy. Wiemy, że jest wojna, bo więźniowie wystukali że jest wojna pomiędzy sowietami i Niemcami. Cieszymy się więc, że już koniec z bolszewikami, już ci Niemcy byli w pewnym sensie wybawcami dla nas – więźniów. Nie wiedzieliśmy, jak się zachowają ale w każdym razie nie byli to już bolszewicy, którzy nas do więzienia zamknęli.

Siedzimy chyba ze trzy dni. Bez jedzenia, bez picia. Samoloty latają, bombardują stację kolejową, a my jesteśmy pod kluczami, za kratami, i nie wiemy, czy nie zginiemy, czy nie zaczną bombardować więzienia. Siedzimy dalej. Teraz coś trzeba robić, siedzimy zamknięte. Więzienne drzwi, które były okute z obu stron i mało, że na klucz zamknięte

Wyległyśmy na ten plac więzienny, tam tłum ludzi, i pytanie – co robić dalej. Ci, którzy mieszkali w pobliżu, poszli do swoich domów. I teraz narada. Ludzie mówią, że ci, którzy mieszkają daleko od Wilejki, nie mogą iść, bo Niemcy zamykają klinem, i jeszcze grasują bandy sowieckie. Podchodzi do nas młody chłopiec, może 18-letni, który był też więźniem Wilejki, odsiedział swój wyrok. Dostał rok za kradzież garnituru jakiemuś komisarowi. Był jednak więźniem, my też więźniarki, i mówi do nas „Słuchajcie, dziewczyny. W naszym domu mieszkali oficerowie z rodzinami. Oni uciekli. Wszystko zabrali, ale są materace. Mieszkanie jest puste. Ja mieszkam z matką. Nie bójcie się mnie. Chodźcie do nas. Zaraz powstał komitet więźniów, i nam – młodym dziewczynom – przydzielono do opieki nad nami starszą od nas 29-30-letnią panią, prawniczkę w Wilna. Ludzie nas wspomagali, mleko przynosili, chleb, ten chłopak słoninę matce ukradł. Przybiega któregoś dnia do nas mówiąc, że jest wypiek i żebyśmy poszły do piekarni po chleb. Idziemy. Stoimy w kolejce. Ja podchodzę i proszę o bochenek chleba. Pan, który sprzedaje – prosi o pieniądze. Odpowiadam, że nie mam pieniędzy. Jeszcze w obiegu były te pieniądze rosyjskie chyba. Mówię, że jestem więźniarką. Ktoś z kolejki się odezwał „Ależ proszę panią, ja w tej chwili już reguluję”. Ludzie za nas płacili. Dużo serca okazali nam ludzie.

To trwało chyba z tydzień. Niemców jeszcze nie ma. Oni szli klinem. Chcieli jak najwięcej tych bolszewików wyłapać. Zaczynamy szperać po więzieniu. Tam portrety już porozbijali ludzie... Tam podobno znaleźli ludzi zamurowanych w celach. Ja tego nie widziałam, ale podobno tak było. W jakimś pokoju było krzesło, i istotnie – na takim drągu żelaznym były kleszcze, takie na śruby jakby do obejmowania głowy. Być może, że to było to narzędzie tortur. To się wszystko szybko działo i mimo wszystko myśmy się bały, więc tam za bardzo się nie przebywało, raczej przebiegało się to. Ale co było ciekawe. To był koniec czerwca. W tym czasie zboże jest już prawie gotowe do zbiorów. Między tymi dwoma budynkami więziennymi było spore pole. Rósł na nim owies. Malusieńki owies. Pamiętam, że tam był żółty piach. Zaczęliśmy się zastanawiać, kto tu siał owies na polu więziennym. I była świeżo poryta ziemia. I wszędzie żółty piasek. Mężczyźni poszli po łopaty. Zaczęli to odkopywać. A tu byli więźniowie, których oni albo przed naszym wygonieniem rozstrzelali, albo zaraz po tym. W każdym razie te ciała były już dobrze obrzękłe. Ręce mieli powiązane drutem i na szyi mieli pętle z drutu.

Ponieważ my powiedziałyśmy, że w więzieniu słyszałyśmy trzy nazwiska, zgłosiły się do nas dwie panie. Myśmy początkowo nie wiedziały, czy im mówić. I mówią do nas, że wiedzą, że tu są ludzie pogrzebani. Wiedziały, że 16 kilometrów za Wilejką została rozstrzelana grupa kilkudziesięciu mężczyzn, wśród nich był narzeczony jednej i mąż drugiej. Nie wiedziały, gdzie ich szukać. Powiedziałyśmy więc im te nazwiska. I jedna z nich poznała wśród tych pogrzebanych – nie wiem już czy męża czy narzeczonego. Szukamy dalej. Przy tym więzieniu kobiecym była piwnica - ziemianka. Taka typowa wileńska ziemianka, gdzie się kartofle przechowywało. Niewiele wychodziła ponad poziom ziemi. Wchodzimy tam, a tam stoi krzesło. Okrwawione krzesło, obok zwoje drutów, i dosłownie – mózg i skrzepy krwi na ścianach. Te strzały, ten jęk ziemi, to były strzały z tej piwnicy, w której rozstrzeliwali więźniów. To było to, czegośmy tak dochodziły wtedy nie wiedząc dlaczego ta ziemia tak jęczy. To było echo strzałów wytłumione przez ziemię. Dlatego właśnie słyszałyśmy to w małym więzieniu.

Wreszcie wieczorem przybiegł ten chłopak mówiąc, żebyśmy nie wychodziły, bo już Niemcy otaczają miasto. No więc siedzimy, modlimy się, nie wiemy jak Niemcy się zachowają. Widzimy, pod oknami Niemcy wybiegają, świetnie uzbrojeni, w porównaniu z tym sowieckim wojskiem – lalki. Wpadają do mieszkania. Pytają kto tu jest. A ja mówiłam dość dobrze po niemiecku, bo mój ojciec pochodził z Galicji i bardzo mnie pilnował w językach – z łaciny i zw niemieckim. I ja im tak wytłumaczyłam, że jesteśmy więźniarkami. Zostawili nas. Poszli dalej. Już się zorganizowały władze lokalne, już porozumiały się z Niemcami. I te nowe komitety obywatelskie zwróciły się do Niemców z prośbą o przewiezienie tych ciał pomordowanych. Niemcy pozwolili. Zrobili pokazowy pogrzeb. Myśmy niosły wieńce. Ale w międzyczasie była jeszcze taka rzecz: NKWD miało swoje sklepy zaopatrzeniowe. I przybiegł do nas ten nasz chłopak, i mówi „Dziewczyny. Rozbito sklepy NKWD. Idcie i bierzcie co potrzeba, bo wam się to należy”. Pobiegłyśmy. My – głupie 14-15 latki – za co się złapałyśmy? Za perfumy. Za te ohydne ruskie perfumy. I torebkę – pamiętam – jakąś złapałam. Tam były futra, kożuchy, wszystko. Już częściowo rozkradzione, bo tam ludzie byli przed nami. Jak żeśmy szły na ten pogrzeb, to było lato, i żeby nie czuć tego odoru rozkładających się ciał – zlałam sobie chusteczkę tymi perfumami ruskimi. Od tego czasu mam torsje ilekroć czuję rosyjskie perfumy.

Po tym wszystkim, po ustaleniu władzy niemiecko-obywatelskiej, po oczyszczeniu z band – ruszamy do domów. Do Nowych Święcian szła Renia Dylewiczówna, ja, i chyba Lusia Walentynowicz przez jakiś czas. I szła z nami Albina Gujska, która siedziała też za przejście granicy. Miała synka małego. Siedziała chyba z półtora roku. Szła w tym samym kierunku, co ja i tak matkowała nam. Szłyśmy boso, bo ja miałam buciki ale przecież nogi mi urosły. To prawie rok i dwa miesiące minęło. Nocowałyśmy po stodołach. Bardzo nam ludzie pomagali. Karmili nas, jajecznice smażyli. Nawet przez lasy podwozili, tylko z lasu bali się wyjeżdżać, żeby Niemcy nie zabrali koni. Przyszłam do domu pani Albiny, tam nocowałam. Później – pamiętam – nocowałam we dworze Wojciukiewiczowej – to też nasza kuzynka. Też była wywieziona. Dwór był pusty. Albina odprowadziła mnie jeszcze przez las, bo to jeszcze kilkanaście kilometrów zostało. Szliśmy pieszo, bo to były już raczej odkryte tereny, lasy były mniej zagęszczone. To było takie małe miasteczko z kościołem, szkołą... Majątek też się nazywał Kołtyniany. Należał do państwa Kopciów. Cztery kilometry od Kołtynian były moje Brzeziszki. Ale nic o rodzinie nie wiedziałam. Mogli być wywiezieni w ostatniej chwili. Nie byłam pewna, czy to co czytano na korytarzu to był list. Doprowadziła mnie do skraju lasu. Tu już każdy kąt znałam. Podziękowałam Albinie, i puściłam się biegiem. Jeszcze pamiętam – mijałam po drodze taki jak ja to nazywam – rozstrzelany las. Ten las tak jak na wysokości człowieka – tak jak strzelali - ścięty był, kikuty stały białe takie, wołające o pomstę do nieba. Minęłam majątek Kołtyniany należący do państwa Kopciów, majątek Józefowo, i spotykam staruszka ze wsi Kurynie. Poznaje mnie i woła „paniale, paniale”. To Litwin. Pytam go, czy są moje ciotki. Odpowiada mi że są, nie wywieziono ich. Przybiegłam do domu. Drzwi frontowe były zamknięte. Zapukałam do okna, wybiegł wujek - „Dzidka, Dzidka!” Powiedzieli mi, że mamusia pisała kartki. Prosiła o suchary na chory żołądek. Posyłali mamie słoninę, miód, to co mogli. Wszystko było rozgrabione. Też była bieda. Wujek był na wojnie we Lwowie, był wieziony, ale koledzy go wypchnęli z wagonu i sami wyskoczyli i się w ten sposób uratowali. Ale wujek po wojnie wrócił już chory. Był przysypany, miał lęki, miał manię prześladowczą. I tak wojnę przetrwałam już w Brzeziszkach. Byli już Niemcy. 





 
© Copyright by Dorota B. Zegarowska


Więzienie w Wilejce. Zdjęcie z internetu.

 
Ziemianka na tyłach więzienia w Wilejce, w której mordowano więźniów. Zdjęcie z internetu.

P.S. 

Mama już nie nagrała drugiej części wspomnień. Kiedy po opuszczeniu więzienia dotarła do majątku w Brzeziszkach gdzie w dworku została siostra mojej babci i jej mąż- Kazimiera z Daszkiewiczów – Barzdo i jej mąż Antoni Barzdo – dowiedziała się, że wujostwo są w kontakcie z jej rodzicami a moimi dziadkami, że obydwoje dziadkowie wydostali się z Syberii z Armią Andersa, i są obecnie w Egipcie. Dziadkowie po wydostaniu się z Syberii podjęli poszukiwania mojej mamy. Otrzymali wiadomość od naczelnika więzienia w Wilejce, że moja mama została razem z innymi więźniarkami rozstrzelana. Przez kilka lat żyli w tej świadomości. Mama – kiedy babcię wywieziono z więzienia na Sybir – miała 13 lat. Kiedy wyszła z więzienia – miała już 16, co w tym wieku czyni ogromną różnicę. Cioteczny brat mojej mamy – syn drugiej siostry mojej babci – Bronisław Nowacki – zajmował się amatorsko fotografcią. Zrobił mamie poniższe zdjęcie z wujostwem i wujostwo posłali to zdjęcie do dziadków do wojska do Egiptu. Dziadkowie żyjąc w świadomości, że mama nie żyje – zapytali w liście „Kto to jest ta panienka stojąca obok was?” Wtedy mama napisała do nich list. List w Egipcie odebrał mój dziadek. Przyszedł do namiotu do babci i powiedział jej „Wandusiu, mam dla Ciebie doskonałą wiadomość”. Babcia zapytała jaka to wiadomość, czy wojna się skończyła? Dziadek odpowiedział „Nie, lepszą. Nasze dziecko żyje”. Babcia trzy razy zemdlała.




Dziadkowie po wojnie nie wrócili do Polski. W ramach rozkwaterowania wojska znaleźli się w Anglii w Market Harboro. Mieli już załatwione papiery na wyjazd do Stanów Zjednoczonych na zaproszenie babci kuzyna o nazwisku Różycki. Dziadek mój niestety zmarł nagle na serce i pochowany został tam gdzie mieszkali – w Market Harboro. Babcia odroczyła swój wyjazd. Po roku jednak zawitała do Stanów Zjednoczonych do Nowego Jorku. Kuzyn, który wysłał jej zaproszenie – nawet nie wyszedł ją spotkać. Była zatem zupełnie sama.




 

Kiedy ziemia jęczała

Urodziłam się 17 kwietnia w 1926 roku w Dubnie na Wołyniu gdzie ojciec pracował w policji śledczej, ale ponieważ mama pochodziła...