Urodziłam się 17 kwietnia w
1926 roku w Dubnie na Wołyniu gdzie ojciec pracował w policji
śledczej, ale ponieważ mama pochodziła z Wileńszczyzny i bardzo
tęskniła za swoimi rodzinnymi Brzeziszkami, jak miałam półtora
roku przenieśliśmy się do Głębokiego, gdzie Tatuś w dalszym
ciągu pracował, a mamusia była bliżej tego swojego mająteczku.
Pierwsza rzecz, smutna dla nas, a jednocześnie radosna, bośmy
wierzyli w zwycięstwo, wracałyśmy z mamusią z wakacji z
Brzeziszek i byłyśmy w Wilnie. To tak było 28 albo 29 sierpnia,
kiedy rozeszła się wiadomość w Wilnie, że jest powszechna
mobilizacja i młodzież na ulicach tańczyła – idziemy na Berlin.
Wierzyli, że zwyciężymy. Z trudem powróciłyśmy do Głębokiego,
bo już szły transporty wojskowe. Przyjechałyśmy chyba z
dwudniowym opóźnieniem. Tatuś czekał na nas na dworcu bardzo
zdenerwowany że wojna wisi na włosku.
O
tym, że wojna wybuchła, dowiedziałyśmy się z radia. Tatuś chyba
był wtedy w pracy. No, oczywiście przerażenie. Rok szkolny się
opóźnił parę dni, ale… parę dni. Tak.. Pamiętam, że
zebraliśmy się wszyscy w sali ogólnej. Dyrektor płakał.
Odmówiliśmy modlitwę. Powiedział do nas, że jesteśmy
szczęśliwi, bo jeszcze możemy się uczyć w szkole polskiej,
natomiast inne szkoły już są bombardowane. Była jednak wielka
nadzieja, głupia nadzieja - że wojny nie przegramy.
17
września rano o ok 4tej ktoś zapukał do okna. Tatuś wyszedł.
Wrócił bardzo zdenerwowany i zaczął się ubierać. Mamusia
zapytała co się stało. Odpowiedział, że Bolszewicy przekroczyli
granicę. Poszedł do biura. My oczywiście już nie zasnęłyśmy.
Mamusia pamiętała ich z poprzedniej wojny z roku 1920, była więc
szczególnie przerażona. Tatuś wrócił około południa. Dostali
trzymiesięczną odprawę, pieniądze zostawił nam, pożegnał się
z nami. Ostatnie słowa, jakie powiedział do mnie, były
„Dzidziuniu, pamiętaj zawsze, że jesteś Polką”. Wyszliśmy
przed dom, wyszli sąsiedzi. Patrzyłam, jak odchodził. Niknął
stopniowo za takim pagórkiem, postać była coraz mniejsza i
mniejsza. To był ostatni raz, kiedy ojca widziałam. Za parę
godzin, może dwie – nie dłużej – zobaczyliśmy czołgi
sowieckie. Wychodzili z nich bolszewicy w czarnych watowanych
hełmach. Przerażona mamusia mówiła „Mój Boże, znowu
bolszewicy”. Później zaczęło walić wojsko. Nie wiedziałyśmy,
co jest z ojcem. Poszłyśmy z mamą na miasto zasięgnąć
informacji. Zupełnie nie wiedziałyśmy, czy bolszewicy ich otoczyli
czy zdołali uciec. Wróciłyśmy do domu. Za parę dni sowieckie
władze ogłosiły, że gimnazjum będzie otwarte. Zaczęli się
zjeżdżać uczniowie spoza Głębokiego. Przyszedł do nas kolega,
którego majątek był nad granicą łotewską. Powiedział, że
tatuś prosił żeby zawiadomić nas, że szczęśliwie przekraczają
granicę żeby się nie martwić. Zaczął się rok szkolny. Lekcje
były prowadzone już po rosyjsku, zlikwidowano łacinę,
dotychczasowy dyrektor przestał być dyrektorem. Nie pamiętam
dlaczego znalazłam się w gabinecie dyrektora. Wzywano nas tam
kolejno. Gabinet był piękny bo to był jeszcze naszego prawdziwego
dyrektora. Siedział w nim jakiś komandir, rozkraczony, coś tam do
nas mówił i ciągle spluwał na podłogę.
Nauka
już wyglądała śmiesznie bo w zasadzie już ją bojkotowaliśmy
ale do szkoły chodziliśmy. Ciągle myśleliśmy, że za parę
miesięcy wojna się skończy.
Domek,
w którym mieszkaliśmy, był drewniany – typowy dla Wileńszczyzny,
należacycm do żydowskiej rodziny Klottów. Była tam babcia, matka
i ojciec i ich córeczka Luba. To była ortodoksyjna rodzina. Z
początku Luba i ja nienawidziłyśmy się, potem żeśmy się
pokochały i byłyśmy jak siostry. Pamiętam jak ja nauczyłam ją
pacierza, żegnać się znakiem krzyża i nakarmiłam ją kiełbasą.
Luba poszła do swojej babci i mówiąc „babele, patrz” zaczęła
się żegnać i pokazała kiełbasę. Babcia jej potem usta myć
kazała. Niestety, o wiele później się dowiedziałam, że
wszystkich ich Niemcy rozstrzelali.
My zajmowaliśmy cztery pokoje, kuchnię i pokój dla dziewczyny.
Bolszewicy zaczęli wyrzucać z majątków i z mniejszych gospodarstw
osadników i właścicieli. Rodzina pastwa Borkowskich nie miała
gdzie mieszkać. Mamusia oddała im dwa pokoje i udostępniła nasz
chlew w którym trzymali krowę i coś jeszcze z inwentarza .Tak
żeśmy żyli. Zostałyśmy z mamą i naszą kochaną Wandzią –
dziewczyną, którą traktowaliśmy jak członka
rodziny - w dwóch pokojach z kuchnią.
Mamusia powiedziała do Wandzi że nie może już jej trzymać bo nie
ma czym płacić. Wandzia odpowiedziała, że będzie u nas za chleb.
Za
jakiś czas wyrzucono z domu panią majorową Radzikowską z dwojgiem
dzieci. Nie miała gdzie się podziać, bo każdy bał się ich
przyjąć. Przyjęła ich mamusia do naszych dwóch pokoi. Potem
doszedł jeszcze jeden pan. Zamieszkał w jednym pokoju, a mama, ja,
pani majorowa z dwojgiem dzieci – w jednym pokoju z kuchnią. Ale
to nawet było dobre, bo wzajemnie podtrzymywaliśmy się.
W
międzyczasie przyjechał z Brzeziszek – mamusi majątku rodzinnego
– mamusi brat, żeby nas zabrać do siebie. Mama nie mogła się
zdecydować, ponieważ nie chciała zostawić domu i liczyła się z
powrotem męża. Ponieważ wujek nie miał jeszcze z pola zebranych
wszystkich ziemniaków, a zbliżały się przymrozki, powiedział, że
za dwa tygodnie przyjedzie po nas. Wkrótce po wyjeździe wujka Wilno
i Brzeziszki zostają odcięte na Litwie, a my zostajemy na
białoruskiej stronie.
Przed
Bożym Narodzeniem w 39 roku dostałyśmy pierwszą kartkę od
tatusia z Litene na Łotwie gdzie był internowany i skąd potem
został wywieziony do Kozielska. Tatuś pytał czy chodzę do
gimnazjum, pisał że jest zdrów, żeby się o niego nie martwić,
żeby psa naszego ukochanego zabierać na mrozy do domu, żeby
mamusia dbała o siebie. Taka po prostu kartka podtrzymująca nas na
duchu. Jednocześnie przyszła kartka do dyrektora, wysłana dla
pewności, że otrzymamy wiadomość. Mamusia zostaje wezwana do NKWD
na przesłuchanie. Ja zostałam u dyrektora. Mamusia wróciła taka
jakby uspokojona. Zapytano ją, gdzie jest mąż, mamusia wówczas
jeszcze powiedziała prawdę. Zapytano mamusię co by chciała
zrobić. Odpowiedziała, że chciałaby pojechać do męża.
Zapytano, gdzie tatuś się urodził. Mój tatuś urodził się w
Głogowie, pod Rzeszowem. Odpowiedziano mamusi, że prawdopodobnie
wszyscy internowani zostaną odesłani do miejsc urodzenia.
Sądziłyśmy zatem, że zostaniemy odesłani do Generalnej Guberni
do Głogowa – pod okupację niemiecką.
Później
po Bożym Narodzeniu, na początku 40 roku była u nas w domu
rewizja. Wieczorem – to nie był jeszcze pełny wieczór, był
zmierzch – usłyszałyśmy kroki dookoła domu, i przez okna
widziałyśmy czapki bolszewickie z tymi piorunochronami, i lufy
karabinów. No więc widzimy, że coś źle się dzieje. Stukanie do
drzwi, mamusia otwiera. Zaczęła się rewizja, stanęłyśmy
wszystkie przy szafie. Wyrzucili wszystko z szuflad, ruinę zrobili i
nic nie znaleźli. Poszli. Zaczęłyśmy sprzątać. Mamusia otwiera
biurko – w szufladzie na samym wierzchu leży rewolwer. Mama go
wyrzuciła do ogrodu. Ale widocznie komuś powiedziała, i moi
koledzy koledzy oczywiście ten rewolwer znaleźli i gdzieś tam
sobie przytulili.
W
lutym, 10 lutego rano wali ktoś w drzwi nasze. Mamusia wychodzi.
Jakiś tam komandir, leutnant - mówi do mamy, że ma się
zaopiekować krową państwa Borkowskich, że oni po to przyjdą.
Mamusia mówi „Dlaczego ja mam się ich krową opiekować, przecież
niech oni się opiekują”. Odpowiedzieli, że państwa Borkowskich
już nie ma. W nocy okrążyli dom, nie słyszałyśmy tego. Tak
cicho się sprawili, wywieźli całą rodzinę na stację. Nikt nic
nie wiedział. Dowiedziałyśmy się dopiero rano. No więc
przerażenie. A wiedzieliśmy już wcześniej, że coś się dzieje,
bo do Głębokiego szły podwody, podwody, te chłopskie sanie
zaprzężone w konie. Nie wiedzieliśmy, dlaczego taka koncentracja
tych podwód. A to już były przygotowania do wywózek. Strach padł
na nas wszystkich. W pierwszym rzucie wywozili osadników,
leśniczych, gajowych – tych, którzy mogli znać teren, gdzie
mogła się organizować partyzantka.
W
parę dni albo w parę tygodni – to był luty – przyszedł do nas
Żyd – właściciel młyna, bogaty, elegancki, I mówi do Mamusi
„Pani Wando, po co pan Franciszek uciekał. My byśmy zebrali
podpisy, myśmy lubili pana Franciszka”. Płakał. Już nie był
właścicielem młyna, już miał dyrektora.
Za
parę dni przyszedł do nas ktoś ostrzegając nas „Pani Wando,
pani z córką jest na następnej liście na wywózkę”. Mamusia w
ciągu jednej nocy sprzedała i to, co było do sprzedania. Koledzy
nam pomogli się spakować i wyjechałyśmy do Hoduciszek do
Daszkiewiczów – mamusi rodziny – też ziemian. Przyjeżdżamy
tam. Ogromny dwór, ale nie ma miejsca bo sztab sowiecki stoi.
Niebezpiecznie jest dla nich. Jedziemy do następnego majątku –
też Daszkiewiczów. Nie pamiętam nazwy tego majątku. A oni już
byli spakowani, przygotowani do wywózki. Jeszcze pamiętam –
pokazywały ciotki zwinięte kłębki wełny, w których miały
złoto. Tam też nie możemy być. Jedziemy do Święcian. Aha, a w
międzyczasie dostajemy telegram – to jeszcze w Głębokiem byłyśmy
– od wujka: „Przyjeżdżajcie – Święciany”. Między
Litwinami a bolszewikami były tarcia graniczne. Litwini chcieli jak
największe terytorium przyłączyć do Litwy myśląc, że to
rzeczywiście będzie Litwa. Wujek dlatego przysłał nam telegram,
żebyśmy się znalazły na terenie Święcian… Przyjeżdżamy do
Święcian, i tam mamusia znalazła pokój, w którym mieszkałyśmy
do 16 kwietnia 40 roku, czyli kolejnej wywózki. Ale tam już też
nam chodzili po piętach. Zaczęli w okna zaglądać, pytać
gospodarzy kto to jest. Widzimy, że już nam się pali ziemia pod
nogami. I ktoś mamusi poddał myśl, żeby uciec przez zieloną
granicę do Nowych Święcian i do Brzeziszek. Mamusia wynajęła
dwóch przewodników, spakowała walizy, oni wzięli dwie walizy do
siebie obiecując oddać bliżej granicy gdyż mieszkali blisko
granicy. Następnego wieczoru przyszli. Zabraliśmy resztę, i po
drodze oni zabierali więcej osób, między innymi kobietę z
dzieckiem. Idziemy do Brzeziszek. Idziemy szosą. Noc księżycowa –
niewygodna na przekroczenie granicy. To było tak... szliśmy pod...
takie wzgórze było... Wchodzimy, widzimy jakiś dom, a tu zaraz za
wzgórzem chodzi bolszewik z rewolwerem. „Stoj, kto idiot?”
Wprowadzili nas w ręce bolszewickie. Przewodnicy działali na swoją
rzecz, bo te rzeczy, które ze sobą uciekinierzy zabierali były
cenne i zabierali je dla siebie. Mało tego. Oni jeszcze następnego
dnia przyszli do naszych gospodarzy i zażądali reszty rzeczy. A
gospodarz powiedział „No cóż żądacie reszty rzeczy jeżeli
widzieliśmy ją z córką wiezioną ciężarówką pod konwojem”.
Zamknęli nas do tego domku. To było w Starych Święcianach. To
była chyba jakaś łazienka, był cement, tak żeśmy spały na tej
podłodze, i ta kobieta z dzieckiem… Mama dostała strasznego
krwotoku. Rano ciężarówką zawieźli nas na stację, a mijały nas
podwody pełne ludzi zawożonych na stację na wywózkę. Oni chyba
wyłapali wówczas więcej osób, bo jechało kilka ciężarówek.
Przywieźli nas do Oszmiany. Tam było takie krótkie przesłuchanie.
Z Oszmiany zawieźli nas do Mołodeczna. W Mołodecznie byłyśmy
parę dni. Ale jaką to drogą było... wiem, że nas wieźli przez
Głębokie... to chyba było z Mołodeczna do Wilejki. Wieźli nas
przez Głębokie pociągiem. Nasz dom stał w odległości może
półtora kilometra. Był zachód słońca. Dom był blachą kryty i
to słońce tak błyszczało... To był ostatni raz, kiedy widziałam
nasz dom.
Przywieźli
nas do stacji węzłowej Królewszczyzna. Kazali nam wyjść z
wagonów. Ja wychodzę z wagonu, w gimnazjalnym berecie. Rzuca mi się
w ramiona moja koleżanka z klasy Kalina. „Dzidziu, Dzidziu” - bo
mnie Dzidka nazywali w domu. Bolszewik ją odpędził, ona –
przerażona. Nie wiem, dlaczego nam kazali wyjść z tego wagonu. Psy
nas pilnowały... nie wiem. I z powrotem – już nie pamiętam, czy
do innego pociągu... to stacja była węzłowa, więc... W każdym
razie weszłyśmy z powrotem do pociągu, a Kalina przeszła od tyłu
pociągu. Chciała ze mną rozmawiać, a ja jej tylko przez okno
pokazałam takie ręce skrzyżowane... Jeszcze pamiętam – tam
ludzie wodę w butelkach nam dali, bo nie było, bolszewicy nam nic
nie dawali, ani jeść ani pić w transporcie.
Przyjechałyśmy
do Starej Wilejki. Dużo było więźniów. Nie umiem powiedzieć
ilu. Może trzydziestu, może pięćdziesięciu. Z dworca szło się
pod górkę. Ogromne więzienie. Trzy albo cztery piętra. Mur,
druty. Wchodzimy na teren więzienny, zamykają nas do celi. Smród
niesamowity. W zasadzie prawie że nie było gdzie spać. Po paru
dniach mamę z celi zabrali. Ja zostałam. Nie było jeszcze
śledztwa. Ta cela była na parterze, albo na pierwszym piętrze,
czyli okna nie sięgały powyżej muru i nie były zasłonięte
koszami. Ja siedząc w tej celi słyszałam głos mamy na korytarzu,
więc wiedziałam, że mamusia jest gdzieś w pobliżu. Więźniowie
mają swoje sposoby. Okno nasze wychodziło na podwórze, na którym
więźniowie mieli tzw. „progułkę”. Jak więźniowie wychodzili
na „progułkę”, to któraś z kobiet wyglądała przez okno i
mówiła „Słuchaj, słuchaj, są na „progułce”, zobacz –
może twoja mama jest.” Była z nami taka pani z pięknymi długimi
czarnymi włosami. Jak ja wyglądałam przez okno, ona się czesała
przed „wilczkiem” żeby zasłonić żeby strażnik nie widział.
I to już musiało być ciepło, bo mamusia chodziła w bluzeczce
niebieskiej.
Tam
były dwa więzienia. Więzienie duże - murowane – podobno
budowane jeszcze za czasów carycy Katarzyny, był plac i dalej był
areszt, który później został więzieniem za czasów
bolszewickich. Z naszych obliczeń wynikało, że w tym dużym
więzieniu siedziało około 4 tysięcy więźniów. A w małym
więzieniu, które było przeznaczone na 80 osób – siedziało 400
osób – 600 osób. Mogło być i tak, bo czasem były zagęszczenia
takie, że nie było gdzie spać.
Po
jakimś czasie przeniesiono mnie do małego więzienia, bo to było
niewielkie przekroczenie: przekroczenie granicy. Siedziałam w dużej
celi. Chyba ze trzydzieści parę osób siedziało ze mną. Ale
również słyszałam głos mamusi jak kobiety wychodziły na
progułkę. Wiedziałam zatem, że mamusię też przeniesiono do
małego więzienia. Ja byłam bardzo młoda - dopiero co skończyłam
14 lat. Byłam bardzo odważna. Zapisałam się na rozmowę z
naczelnikiem. Przyszedł. Mówię, że mamusia też siedzi w
więzieniu i ja bardzo proszę, żeby nas posadzili razem. „Nu,
posmotrim, posmotrim”. I za parę dni istotnie – zabrali mnie z
celi – na przeciwną stronę. Otwierają się drzwi, ja wchodzę –
stoi mama. Kobiety zaraz biorą nas w kąt, bo myślały, że to
pomyłka. Mówię „Nie, nie, to naczelnik pozwolił”. Zaraz
zrobiły mi miejsce koło mamusi. Jesteśmy szczęśliwe, że
siedzimy razem – jakikolwiek los nas spotka.
W
poprzedniej celi spałyśmy na podłodze na siennikach, które były
zupełnie zmierzwione. Na dzień sienniki trzeba było zwijać, bo w
dzień nie wolno było spać – także to było dosłownie siedzenie
w więzieniu. Wyrok nam groził chyba od roku do trzech lat.
Niewielki.
Ach,
powinnam to była powiedzieć na wstępie. Kiedy nas aresztowano,
zdołałyśmy się z mamusią umówić, że jesteśmy z Warszawy, że
ojciec był murarzem, że nasze nazwisko jest Stopa (bez Cielińska),
i że jedziemy do rodziny w Nowych Święcianach. I na tym stanęło.
Nie jest tajemnicą, że w każdej celi jest „wtyczka”. Była
taka kobieta, która trudniła się zabiegami, bez żadnego
wykształcenia. Nazywała się Dywelowa. Wszystkie panie się jej
bały. A trzeba podkreślić, że tam były inteligentki. Któregoś
dnia przychodzi nowy transport więźniów i wpuszczają więźniarkę
do naszej celi. A Dywelowa każdą nową więźniarkę wzywała do
siebie, no i szepty, szepty... starała się zaprzyjaźnić. Widzimy,
że coś one z tą nową tak bardzo szpecą. Nie wiemy o czym. Za
parę dni Dywelowa puka do drzwi. Wypuszczają ją. A kobiety mówią
„Oho, znowu na kogoś donosi”. Jak ona wyszła... jak ona wyszła,
to ta Pola - ta nowa więźniarka – bardzo była zdenerwowana.
Podeszła do mamusi, i mówi „Pani Cielińska! Dlaczego pani mi nie
powiedziała prawdy?” Mamusia mówi - „A skąd ty mnie znasz,
przecież ja cię nie znam”. Pola mówi „Proszę panią. Mój
brat okradł macierz szkolną. Pan Cieliński prowadził śledztwo. I
tak poprowadził, że brata nie wzięli do więzienia, tylko do
jakiejś specjalnej szkoły, w której nauczył się zawodu. I my
bardzo dobrze pana Franciszka pamiętamy.” Przepraszała mamę na
kolanach, że ona to powiedziała „babce”. Ale już było za
późno.
Wróciła
Dywelowa. W nocy wzywają mamę na śledztwo. Całą noc była
przesłuchiwana. Wróciła szara. Nie wiem, czy mamusię bili. Mama
przestała się rozbierać. Przypuszczam więc, że musiała być
bita. Za parę dni mamusię zabrali z celi. Aha, jeszcze mnie wezwali
na śledztwo. Dostałam parę kułaków, parę kopnięć, wrzody
miałam później. Do dzisiaj mam ślady. Pytał „Kak wasza
familia”, no to ja już mówię Stopa – Cielińska. Kim był
ojciec, gdzie jest. Mówię, że jest w Litene, a oni spojrzeli jeden
na drugiego i mówią „Bliże k moriu udrał”. Też byłam pięć,
może z sześć godzin. Ale jeszcze pamiętam, że igłę im
ukradłam. Nam nie wolno było mieć igieł. Jak coś trzeba było
zaszyć to dawali. A leżały igły – widocznie odebrane więźniom
– i zdołałam ukraść jedną. Młodość. Wróciłam do celi. Nie
przyznałam się mamie, że byłam bita.
Za
parę dni zabrali mamusię do innej celi. To był chyba czerwiec. No
i siedzimy dalej. Raz na sześć tygodni do łaźni. Łaźnia była w
dużym więzieniu – taki oddzielny budynek. Puszczali nam trochę
tej wody z góry, czasem nie zdążyłyśmy nawet włosów umyć z
mydła, a ja miałam warkocze. Ale wie pan, co było straszne? Że
myśmy przyrodę widziały raz na sześć tygodni idąc przez ten
plac międzywięzienny. Śnieg, zima, później odwilże, a później
widzimy brzózki zielone, trawa...
Trzy
razy dziennie dostawaliśmy jedzenie. Rano była jakaś lura, nie
wiem czy to była kawa czy herbata, i czarny chleb. Jadłyśmy go
szczypiąc palcami, nie kęskami, tylko żeby go było jak najdłużej.
Od czasu do czasu dawali nam cukier w głowach do podzielenia między
więźniarkami. No jak można to uczciwie rozbić? Coś nam dawali do
rozbicia, nie pamiętam co. Jedna pani się tym zajmowała. Rozbijała
ten cukier i na te 34 kupki czy tam ile nas było i każda swoją
cząstkę zabierała. Ja sobie uszyłam woreczek, do którego
zbierałam cukier dla mamy. Pewnego dnia otwierają się drzwi i
strażniczka – dobra kobieta była (Malowanka żeśmy ją nazywały.
Czasem przychodziła w nocnej koszuli jako w sukni) i podaje mi
woreczek mówiąc „Mama ci przysyła sachar”. Mama robiła to
samo. Uszyła też woreczek i zbierała cukier dla mnie.
2
października wywołują nas z celi. Wychodzę, i tak z daleka... to
więzienie było tak jakby dwuczęściowe, znaczy – podzielone
głównym wejściem – lewa strona i prawa strona. I widzę –
kolejno wchodzą kobiety do jakiegoś pokoju i wychodzą. Nie wiemy,
co jest. Okazuje się – sąd. A po drugiej stronie są te kobiety
po sądzie i widzę – stoi moja mama. No więc myślę sobie że
dobrze, pewno i mnie osądzą. Wchodzę do celi. Było ich trzech:
zastępca naczelnika więzienia (bandyta zresztą potem się okazał)
i dwaj sędziowie. No i czytają mi: „stacyja taka i taka – trzy
lata, stacyja taka i taka – pięć lat, razem – osiem lat i
zsyłka”. Znaczy, po więzieniu nie wolno mi było wrócić do
Polski. A ja nic. Uśmiecham się. On mówi „Co, ty nie płaczesz?”
Ja mówię „Nie. Tylko proszę was żebyście zabrali mnie razem z
mamą”. A on mówi tak, jeszcze uderzył się pięścią w piersi
„Ja ci daję czestnoje słowo bolszewika, że was wywiozą razem”.
Mnie więcej nic nie trzeba do szczęścia. Wychodzę, już jestem
osądzona, idę na tę stronę gdzie mama stoi. Też kobiety myślały,
że to nieporozumienie, tak trochę mnie zasłaniały. Strażniczka
otwiera drzwi, wpuszcza mnie i mamę, zamyka drzwi. Dała nam możność
przywitania się we dwie. Mama też dostała taki wyrok: trzy lata
plus pięć lat i zsyłka. I tak siedzimy razem.
Zbliża
się 18-19 październik, 40 rok. Słyszymy ruch na stacji kolejowej.
A stacja była niedaleko. Aha, „zataczają” wagony, jak to się u
nas mówiło. No, już wiemy, że pojedziemy. Wydali nam rzeczy z
depozytu. Pamiętam, miałam kożuszek, w którym złoto było
zaszyte. Nie znaleźli. I 22 października rano po śniadaniu wchodzi
strażnik - „Sobirajtieś s wieszczami”. No więc wszystkie ten
nasz dobytek więzienny pakujemy. Za chwilę on przychodzi, wyczytuje
trzy nazwiska, a to „S” - Stopa – to jest w rosyjskim … i
wywołuje dwie panie przed mamusią i mamusię. Ja pytam się „A
ja?” A on mówi „Potom”. Trójkami będą zabierać. Mama
wzięła swój węzełek, a ja mówię „Mamusiu, nas rozdzielą”.
Mama mówi „Nie, przecież dał mi słowo bolszewika że pojedziemy
razem”. Aaaaaaaaaach!!! Jeszcze mamusia na chwilę wróciła czegoś
do celi. Czegoś zapomniała. Ja jeszcze... tak żegnałam się z
mamusią, po prostu wiedziałam, że nas rozdzielą. Jeszcze byłam
niższa od mamy, wspięłam się na palce, żeby ją pocałować.
Mamusia wyszła. Za jakieś parę minut – trudno mi powiedzieć, po
jakim to czasie było – wchodzi bolszewik i mówi „Poczemu wsie?
Wy nie wszystkie pojedziecie.” I wyczytuje – wszystkie już tym
razem, nie po trzy, a mnie nie ma. Ja mówię „Słuchaj, a gdzie ja
jestem?” On czyta jeszcze raz listę i mówi „Nie. Ty nie
jedziesz.” Ja zrozpaczona, złapałam menażki, w te drzwi okute
walę pięściami, płaczę, żądam naczelnika więzienia. Gdzie
tam, mowy nie ma. Założyłam głodówkę. Cztery dni nie
przyjmowałam jedzenia. Ale kobiety mi tam w kącie ze swoich porcji
coś dawały. Po czterech dniach przychodzi naczelnik i pyta o co ci
chodzi. Mówię mu, „mamy nie ma, obiecaliście razem”. Mówi
„Dlaczego teraz żądasz mnie? Mamy już nie ma. Mama pojechała”.
I tak zostałam. Aha. Później, jak po siedemnastu latach spotkałam
się już z mamusią, mamusia opowiadała, że jeszcze cztery dni
stali na stacji kolejowej i mamusia widziała okno mojej celi.
Uczepiona krat wyła „Otdajtie moju docz”.
Gdzieś
miesiąc później zabierają nas – małolatki – do oddzielnej
celi. Była już tam trzynastoletnia dziewczyna. Siedziała w
więzieniu za morderstwo. Utopiła pięcioletnie dziecko swojej
ciotki za jakieś tam nieporozumienia rodzinne. Ona nam psuła całą
atmosferę celi. Obłożyli nas książkami Wandy Wasilewskiej – po
rosyjsku, rzecz jasna. Czytałyśmy.
Zbliża
się Boże Narodzenie. Wigilia. Trzeba jakoś uczcić. Każda z nas
zaoszczędziła po kawałeczku skórki od chleba. Zrobiłyśmy kwas.
Coś trzeba jeść. Zalałyśmy herbatą czy czymś tam. Nadchodzi
Wigilia – rozlał się nam ten kwas. Taka była ta Wigilia.
Kiedy
jeszcze siedziałam w celi z kobietami, była więźniarka – pani
Janina Grunhud. Żona lekarza z Krakowa. Bardzo kulturalna pani.
Miała piękne futro popielicowe, które nosiła wywrócone na
odwrotną stronę, żeby nie razić. I siedziała też z nami
Cyganka, która bardzo ładnie śpiewała. Po cichu, ale zawsze tam
znalazłyśmy jakiś kącik. I ona często naśladowała hejnał
krakowski. I pani Janina zawsze płakała. To była Żydówka, urocza
pani. Jej mąż został zmobilizowany. Nawet nie wiem, będę musiała
sprawdzić, czy to nazwisko jest w Katyniu, czy zginął.
Nie
było to każdej nocy, ale często, były odgłosy – jakbym
powiedziała – jęku ziemi. To nie były strzały, bo strzały w
powietrzu inaczej brzmią. I żeśmy się wszystkie zastanawiały co
to jest. Czasem to były trzy – cztery echa, czasem więcej, czasem
mniej. To było przez cały czas kiedy siedziałyśmy w tym małym
więzieniu, bo to duże więzienie to było na piętrach, to po
prostu ziemia nie oddawała, nie przekazywała. A małe więzienie
było bezpośrednio na... na ziemi. Później wyjaśnię, skąd to
pochodziło. To był taki... odgłos jak jęk ziemi. Przerażające
zresztą.
Mimo,
żeśmy były zamknięte w więzieniu, to jednak więźniowie mają
swoje sympatie, swoje antypatie, swoje miłości. Jak żeśmy były
już same, te małolatki, wynosiłyśmy parasze. Oczywiście ubikacji
nie było. I parę razy zdarzyło się, że na tym placu, na którym
odbywałyśmy progułkę (był taki murem oddzielony kawałek, gdzie
się zlewało te wszystkie nieczystości), spotykałyśmy bardzo
młodego chłopca, który szedł ze swoją paraszą (to był taki
mały pojemnik). Pamiętam, miał takie niebieskie oczy i jasno blond
włosy. Kilka razy z nim zetknęłyśmy się. Raz mnie wezwali –
nie wiem dlaczego – do dużego więzienia – na jakieś
przesłuchanie. I pamiętam – prowadzili go z przesłuchania.
Kazali mi się odwrócić twarzą do ściany, ale tak zerknęłam
okiem, on spojrzał na mnie, poznaliśmy się, jesteśmy więźniami.
Ach, zapomniałam dodać, że jak byłam przesłuchiwana, z
sąsiednich pokoi dochodziły jęki i krzyki. I często stałam
twarzą do ściany, nieraz po parę godzin, żeby nie widzieć ludzi,
którzy byli okaleczeni... To było w innych pokojach, ale było
przejście z pokoju do pokoju i później ich przeprowadzali czy tam
przeciągali żeby nie widzieć kogo przeprowadzają i w jakim
stanie.
W
lutym, w 41 roku już, przychodzi do celi dyżurny - „Sobirajtieś
s wieszczami”. No więc spakowałyśmy ten nasz dobytek na
ciężarówki. Już te ciężarówki były załadowane młodzieżą
gimnazjalną, kilku chłopców było. Dwie ciężarówki były. I
kilka dziewczyn. Wszystko w naszym wieku, może trochę starszych.
Zawieźli nas do Mołodeczna – ciężarówkami w lutym. Mróz
trzaskający. Tam żeśmy chyba przesiedzieli jeden dzień, i – o
dziwo – w tej samej celi, w tym samym pomieszczeniu, bo to jakiś
był dom przystosowany na więzienie, w którym byłam z mamusią.
Dowieźli
nas na stację. To były normalne wagony, nie te towarowe.
Okratowane, ale przez okna widzieliśmy świat. Wieźli nas do
Mińska. To parę dni trwała podróż. Przekroczyliśmy granicę.
Domyślaliśmy się, że to jest była granica polska. Z czego żeśmy
się domyślali: były ogromne pola zaśnieżone, i na przykład
stosy beczek. Tysiące beczek, rozpadających się, ośnieżonych.
Później były jakieś maszyny, jakieś rury – też kilometrami.
Później jakieś drzewo było, to wszystko gniło, śnieg na to
padał.
Przywieźli
nas do Mińska, i cofnęli z powrotem do tego samego pociągu, i
wróciliśmy do Mołodeczna i ciężarówkami z Mołodeczna znowuż
do naszego więzienia. Do tej samej celi. Do Starej Wilejki.
Powiatowej Wilejki tak zwanej.
Cela
była uprzątnięta i kazano nam iść do pomieszczenia, w którym
były nasze sienniki. To były dwa karcery. Małe. To wyglądało jak
byłe ubikacje czy coś w tym sensie. Był tak: pierwszy karcer, i
później drugi, w którym były nasze sienniki. Ale w tym pierwszym
karcerze był „wilczek”. Ja ten „wilczek” odsunęłam, i w
tymże karcerze był ten młody chłopak, ta nasza miłość. I „Kto
wy, kto wy?” Mówimy „więźniarki”. Spotykaliśmy się może
później na przechadzkach.
Wróciłyśmy
do celi. Siedzimy dalej. Nie pamiętam, w którym to miesiącu było,
to był marzec może... pozwolono nam napisać listy do rodzin. Tylko
że znajduję się w takim i takim miejscu, proszę o przysłanie
pieniędzy, ewentualnie paczki. Ja wysłałam do Brzeziszek, do mojej
ciotki, a Renia Dylewiczówna wysłała do rodziców do Święcian,
które już należały do Litwy tak zwanej. Rodzice nie mogli
przyjechać, ale mieli kuzynkę, która mieszkała pod Starą Wilejką
i ona przyszła na widzenie z Renią. Przyniosła jej słoninę,
cebulę, jakieś takie rzeczy, które więźniom są potrzebne. I
miała mieć następne widzenie za miesiąc. Ponieważ ja od rodziny
nie dostałam żadnej odpowiedzi, wpadłam na pomysł. Zdobyłam
jakoś kawałek czy to prześcieradła, jakiegoś białego materiału,
wyciągnęłam z tego nitki żeby było równo, sprułam pończochę
i wyszyłam list do ciotki. Wyszyłam za co jestem aresztowana, że
mamusia jest wywieziona, że nie wiem co jest z mamusią. Jak
wyszywałam przez cały czas światło było zapalone, więc tak
postawiłam nogi zgięte w kolanach, koc, jak usłyszałam kroki to
udawałam że śpię. I Renia ten list wzięła i na spotkaniu
następnym przekazała swojej kuzynce. I ona jakoś ten list w jakiś
sposób przesłała do Święcian. Ja listu nie dostałam, ale
któregoś dnia słyszałam, że na korytarzu (tam taki punkt ich
był, taki stolik) czytali list, po rosyjsku pisany do mnie. Nie
wszystko dobrze słyszałam. Ale usłyszałam, że ojciec jest w
pobliżu mamy. Domyśliłam się więc, że jest już wywieziony. I
parę słów o mamie, że mama jest zdrowa, że wysłali paczkę, ale
to były urwane zdania. Listu mi tego nie przekazali i nie przekazali
mi pieniędzy. To już była wiosna chyba, bo to już było ostatnie
jej widzenie z tą kuzynką. Oczywiście tą słoniną podzieliła
się z nami. Więzienne prawa są bardzo ostre. Kiedy siedziałam w
celi ogólnej, jedna więźniarka dostała paczkę, nie podzieliła
się z więźniarkami, następnego dnia znalazła to wszystko w
paraszy. Wyrzuciły kobiety.
Wojna
z Niemcami wybuchła 22 czerwca 41. Po południu kazali nam się
zebrać z rzeczami. Wychodzimy przed więzienie ze swoim dobytkiem.
Już tam były wszystkie kobiety z tego tak zwanego małego
więzienia…
Psy,
bardzo silna straż, gonią nas. Idziemy za Wilejkę. To było po
południu. Wiem, żeśmy nie dostały tego dnia obiadu. Idziemy.
Kilometr za kilometrem, zmierzch, noc. Dochodzimy do jakiejś – nie
pamiętam nazwy – wsi. Przed wsią każą nam w rowie klękać. I
ustawiają na takich drążkach karabiny maszynowe. No więc każda
już odmawia pacierz... Czy oni nas mieli rozstrzelać? W każdym
razie byłyśmy przekonane, że chyba nas rozstrzelają. I naraz
przyjechało czterech konnych. Oficerowie. Kazali nam usiąść.
Siedziałyśmy. To była głęboka noc. Myśmy siedziały w rowie, a
szosą maszerowali czwórki, czwórki, czwórki mężczyzn w
drewniakach w szarych więziennych ubraniach. Duże grupy szły.
Druga grupa, trzecia grupa... W końcu przestali ci mężczyźni
maszerować, a my siedzimy dalej. Ja mam kożuszek na sobie, w którym
wiem że mam złoto. I mówię do dziewczynek „Słuchajcie.
Powiemy, że chcemy w krzaczki i uciekniemy. Ja mam złoto, od chłopa
kupimy mleko i chleb, przeżyjemy, pójdziemy do domu”. A
bolszewik, który nas pilnował, mówi „Dura ty dura. Moja matka
Polka. Ja rozumiem po polsku”. Mówił do mnie po rosyjsku.
Powiedział „Nie uciekaj, bo ja muszę was prowadzić i muszę do
was strzelać. Jutro rano będziecie wolne”.
Za
jakiś czas wracamy z powrotem do Wilejki. Jeszcze słońce nie
wzeszło. Było już jasno. Może ze 200 nas było. Tak, na pewno
było dwieście. Może więcej. My młode trzymałyśmy się ciągle
razem. Obok nas szedł naczelnik, i spoglądał na nas z takim żalem
w oczach. A obok niego szedł zastępca naczelnika, taki niewysoki.
Nazywałyśmy go „Gołubyje głaza”. On często przychodził
wizytować cele, zawsze rano, miał takie przekrwione oczy i robił
wrażenie tak jakby pijanego, miał twarz mordercy. Przyprowadzili
nas z powrotem do więzienia. Zamknęli nas w dużym więzieniu na
trzecim piętrze gdzie były w oknach kosze. Oczywiście między
piętrami były żelazne kraty zamykane. Siedzimy. Nie dostałyśmy
obiadu, nie dostałyśmy kolacji, nie dostałyśmy śniadania. Głodne
jesteśmy i pić nam się chce. Prosimy dyżurnego. Dobry człowiek
to był, współczujący. Nie miałyśmy jakiejś nienawiści ani
niechęci do niego. Więźniowie dobrze o nim mówili. Mówimy do
niego „Słuchaj, daj nam coś do jedzenia”. On mówi „Słuchaj,
ja od wczoraj nic w ustach nie miałem, sam jestem głodny”. A za
celą na korytarzu stał kocioł z zupą z poprzedniego dnia. On nam
ten kocioł przyciągnął. To było tak kwaśne, że tego nie można
było jeść. To był koniec czerwca. A przy tym te kotły chyba były
z miedzi. W każdym razie zamknął nas i poszedł. I cisza. Nic się
nie dzieje, nic nie wiemy. Wiemy, że jest wojna, bo więźniowie
wystukali że jest wojna pomiędzy sowietami i Niemcami. Cieszymy się
więc, że już koniec z bolszewikami, już ci Niemcy byli w pewnym
sensie wybawcami dla nas – więźniów. Nie wiedzieliśmy, jak się
zachowają ale w każdym razie nie byli to już bolszewicy, którzy
nas do więzienia zamknęli.
Siedzimy
chyba ze trzy dni. Bez jedzenia, bez picia. Samoloty latają,
bombardują stację kolejową, a my jesteśmy pod kluczami, za
kratami, i nie wiemy, czy nie zginiemy, czy nie zaczną bombardować
więzienia. Siedzimy dalej. Teraz coś trzeba robić, siedzimy
zamknięte. Więzienne drzwi, które były okute z obu stron i mało,
że na klucz zamknięte
Wyległyśmy
na ten plac więzienny, tam tłum ludzi, i pytanie – co robić
dalej. Ci, którzy mieszkali w pobliżu, poszli do swoich domów. I
teraz narada. Ludzie mówią, że ci, którzy mieszkają daleko od
Wilejki, nie mogą iść, bo Niemcy zamykają klinem, i jeszcze
grasują bandy sowieckie. Podchodzi do nas młody chłopiec, może
18-letni, który był też więźniem Wilejki, odsiedział swój
wyrok. Dostał rok za kradzież garnituru jakiemuś komisarowi. Był
jednak więźniem, my też więźniarki, i mówi do nas „Słuchajcie,
dziewczyny. W naszym domu mieszkali oficerowie z rodzinami. Oni
uciekli. Wszystko zabrali, ale są materace. Mieszkanie jest puste.
Ja mieszkam z matką. Nie bójcie się mnie. Chodźcie do nas. Zaraz
powstał komitet więźniów, i nam – młodym dziewczynom –
przydzielono do opieki nad nami starszą od nas 29-30-letnią panią,
prawniczkę w Wilna. Ludzie nas wspomagali, mleko przynosili, chleb,
ten chłopak słoninę matce ukradł. Przybiega któregoś dnia do
nas mówiąc, że jest wypiek i żebyśmy poszły do piekarni po
chleb. Idziemy. Stoimy w kolejce. Ja podchodzę i proszę o bochenek
chleba. Pan, który sprzedaje – prosi o pieniądze. Odpowiadam, że
nie mam pieniędzy. Jeszcze w obiegu były te pieniądze rosyjskie
chyba. Mówię, że jestem więźniarką. Ktoś z kolejki się
odezwał „Ależ proszę panią, ja w tej chwili już reguluję”.
Ludzie za nas płacili. Dużo serca okazali nam ludzie.
To
trwało chyba z tydzień. Niemców jeszcze nie ma. Oni szli klinem.
Chcieli jak najwięcej tych bolszewików wyłapać. Zaczynamy szperać
po więzieniu. Tam portrety już porozbijali ludzie... Tam podobno
znaleźli ludzi zamurowanych w celach. Ja tego nie widziałam, ale
podobno tak było. W jakimś pokoju było krzesło, i istotnie – na
takim drągu żelaznym były kleszcze, takie na śruby jakby do
obejmowania głowy. Być może, że to było to narzędzie tortur. To
się wszystko szybko działo i mimo wszystko myśmy się bały, więc
tam za bardzo się nie przebywało, raczej przebiegało się to. Ale
co było ciekawe. To był koniec czerwca. W tym czasie zboże jest
już prawie gotowe do zbiorów. Między tymi dwoma budynkami
więziennymi było spore pole. Rósł na nim owies. Malusieńki
owies. Pamiętam, że tam był żółty piach. Zaczęliśmy się
zastanawiać, kto tu siał owies na polu więziennym. I była świeżo
poryta ziemia. I wszędzie żółty piasek. Mężczyźni poszli po
łopaty. Zaczęli to odkopywać. A tu byli więźniowie, których oni
albo przed naszym wygonieniem rozstrzelali, albo zaraz po tym. W
każdym razie te ciała były już dobrze obrzękłe. Ręce
mieli powiązane drutem i na szyi mieli pętle z drutu.
Ponieważ
my powiedziałyśmy, że w więzieniu słyszałyśmy trzy nazwiska,
zgłosiły się do nas dwie panie. Myśmy początkowo nie wiedziały,
czy im mówić. I mówią do nas, że wiedzą, że tu są ludzie
pogrzebani. Wiedziały, że 16 kilometrów za Wilejką została
rozstrzelana grupa kilkudziesięciu mężczyzn, wśród nich był
narzeczony jednej i mąż drugiej. Nie wiedziały, gdzie ich szukać.
Powiedziałyśmy więc im te nazwiska. I jedna z nich poznała wśród
tych pogrzebanych – nie wiem już czy męża czy narzeczonego.
Szukamy dalej. Przy tym więzieniu kobiecym była piwnica -
ziemianka. Taka typowa wileńska ziemianka, gdzie się kartofle
przechowywało. Niewiele wychodziła ponad poziom ziemi. Wchodzimy
tam, a tam stoi krzesło. Okrwawione krzesło, obok zwoje drutów, i
dosłownie – mózg i skrzepy krwi na ścianach. Te strzały, ten
jęk ziemi, to były strzały z tej piwnicy, w której rozstrzeliwali
więźniów. To było to, czegośmy tak dochodziły wtedy nie wiedząc
dlaczego ta ziemia tak jęczy. To było echo strzałów wytłumione
przez ziemię. Dlatego właśnie słyszałyśmy to w małym
więzieniu.
Wreszcie
wieczorem przybiegł ten chłopak mówiąc, żebyśmy nie wychodziły,
bo już Niemcy otaczają miasto. No więc siedzimy, modlimy się, nie
wiemy jak Niemcy się zachowają. Widzimy, pod oknami Niemcy
wybiegają, świetnie uzbrojeni, w porównaniu z tym sowieckim
wojskiem – lalki. Wpadają do mieszkania. Pytają kto tu jest. A ja
mówiłam dość dobrze po niemiecku, bo mój ojciec pochodził z
Galicji i bardzo mnie pilnował w językach – z łaciny i zw
niemieckim. I ja im tak wytłumaczyłam, że jesteśmy więźniarkami.
Zostawili nas. Poszli dalej. Już się zorganizowały władze
lokalne, już porozumiały się z Niemcami. I te nowe komitety
obywatelskie zwróciły się do Niemców z prośbą o przewiezienie
tych ciał pomordowanych. Niemcy pozwolili. Zrobili pokazowy pogrzeb.
Myśmy niosły wieńce. Ale w międzyczasie była jeszcze taka rzecz:
NKWD miało swoje sklepy zaopatrzeniowe. I przybiegł do nas ten nasz
chłopak, i mówi „Dziewczyny. Rozbito sklepy NKWD. Idcie i
bierzcie co potrzeba, bo wam się to należy”. Pobiegłyśmy. My –
głupie 14-15 latki – za co się złapałyśmy? Za perfumy. Za te
ohydne ruskie perfumy. I torebkę – pamiętam – jakąś złapałam.
Tam były futra, kożuchy, wszystko. Już częściowo rozkradzione,
bo tam ludzie byli przed nami. Jak żeśmy szły na ten pogrzeb, to
było lato, i żeby nie czuć tego odoru rozkładających się ciał
– zlałam sobie chusteczkę tymi perfumami ruskimi. Od tego czasu
mam torsje ilekroć czuję rosyjskie perfumy.
Po
tym wszystkim, po ustaleniu władzy niemiecko-obywatelskiej, po
oczyszczeniu z band – ruszamy do domów. Do Nowych Święcian szła
Renia Dylewiczówna, ja, i chyba Lusia Walentynowicz przez jakiś
czas. I szła z nami Albina Gujska, która siedziała też za
przejście granicy. Miała synka małego. Siedziała chyba z półtora
roku. Szła w tym samym kierunku, co ja i tak matkowała nam. Szłyśmy
boso, bo ja miałam buciki ale przecież nogi mi urosły. To prawie
rok i dwa miesiące minęło. Nocowałyśmy po stodołach. Bardzo nam
ludzie pomagali. Karmili nas, jajecznice smażyli. Nawet przez lasy
podwozili, tylko z lasu bali się wyjeżdżać, żeby Niemcy nie
zabrali koni. Przyszłam do domu pani Albiny, tam nocowałam. Później
– pamiętam – nocowałam we dworze Wojciukiewiczowej – to też
nasza kuzynka. Też była wywieziona. Dwór był pusty. Albina
odprowadziła mnie jeszcze przez las, bo to jeszcze kilkanaście
kilometrów zostało. Szliśmy pieszo, bo to były już raczej
odkryte tereny, lasy były mniej zagęszczone. To było takie małe
miasteczko z kościołem, szkołą... Majątek też się nazywał
Kołtyniany. Należał do państwa Kopciów. Cztery kilometry od
Kołtynian były moje Brzeziszki. Ale nic o rodzinie nie wiedziałam.
Mogli być wywiezieni w ostatniej chwili. Nie byłam pewna, czy to co
czytano na korytarzu to był list. Doprowadziła mnie do skraju lasu.
Tu już każdy kąt znałam. Podziękowałam Albinie, i puściłam
się biegiem. Jeszcze pamiętam – mijałam po drodze taki jak ja to
nazywam – rozstrzelany las. Ten las tak jak na wysokości człowieka
– tak jak strzelali - ścięty był, kikuty stały białe takie,
wołające o pomstę do nieba. Minęłam majątek Kołtyniany
należący do państwa Kopciów, majątek Józefowo, i spotykam
staruszka ze wsi Kurynie. Poznaje mnie i woła „paniale, paniale”.
To Litwin. Pytam go, czy są moje ciotki. Odpowiada mi że są, nie
wywieziono ich. Przybiegłam do domu. Drzwi frontowe były zamknięte.
Zapukałam do okna, wybiegł wujek - „Dzidka, Dzidka!”
Powiedzieli mi, że mamusia pisała kartki. Prosiła o suchary na
chory żołądek. Posyłali mamie słoninę, miód, to co mogli.
Wszystko było rozgrabione. Też była bieda. Wujek był na wojnie we
Lwowie, był wieziony, ale koledzy go wypchnęli z wagonu i sami
wyskoczyli i się w ten sposób uratowali. Ale wujek po wojnie wrócił
już chory. Był przysypany, miał lęki, miał manię prześladowczą.
I tak wojnę przetrwałam już w Brzeziszkach. Byli już Niemcy.
© Copyright by Dorota B. Zegarowska
Więzienie w Wilejce. Zdjęcie z internetu. |